22 maja, sobota
Jesteś szalona!
Gdyby płacili mi złotówkę za każdym razem, gdy ktoś tak do mnie powie, byłabym już milionerką. A muszę zaznaczyć, że takie stwierdzenia zaczęły się już wtedy, gdy byłam w brzuchu matki, która nazywała mnie szalonym dzieckiem, kiedy ją kopałam ile fabryka dała. Następnie była porodówka i pielęgniarka, która prosto z mostu obwieściła mojej rodzicielce, że "jej dziecko jest szalone". I to tylko dlatego, że pchałam się na świat dwa miesiące przed terminem.
Wielkie mi halo!
Później poszło już z górki. Jako dziecko byłam typem chłopczycy, więc słowo "szurnięta" było niejako komplementem. W okresie dorastania to było najmniej widoczne. Pokażcie mi choć jednego nastolatka, który ma całkowicie równo pod sufitem.
No, właśnie...
Na studiach też problemów nie miałam. Od zarania dziejów (czyli tak gdzieś od końca gimnazjum) wiedziałam, co chcę w życiu robić. Więc od razu po skończeniu liceum, zdaniu matury i karczołomnej wojnie z rodzicami (rodzinka lekarzy, moi państwo, według nich istnieje tylko medycyna), złożyłam papier na dziennikarstwo. Ku mojej radości, a zgryzocie ojca, dostałam się na wymarzone studia bez problemu. I tam się okazało, że nie jestem jedynym okazem szalonego człowieka. Ba! Byli gorsi ode mnie. I to nawet profesorowie.
No choćby pan Zygmuś (tak się przedstawiał! To nie żadne przezwisko nadane przez studentów!), który wkładał prawo prasowe. Niby tak poważne zajęcia. I takie też były, przynajmniej na zastęptwach. Bo profesor Zygmuś to powagi nie miał ani grama. Po roku na jego wykładach znałam tyle kawałów, co nie jeden klaun. Ale narzekać nie było na co, zdać ten przedmiot zdałam, choć nieźle się musiałam napocić na ustym egzaminie. I to bynajmniej nie dlatego, że nic nie umiałam. Na blachę wykułam wszystkie zagadnienie, każdy głupi paragraf przez sen bym powtórzyła. Ale spróbujcie szczerze wybuchać śmiechem, słysząc kolejną "zabawną" anegdotkę, gdy umieracie ze strachu i kolana wam się trzęsą od tego, jak galareta. A w myślach tylko panicznie się boicie, co też pan profesor napisze wam w indeksie.
Mniejsza. Odbiegamy od tematu. A raczej ja od niego uciekam, bo mimo wypitego alkoholu (pochłonęłam tak mniej więcej trzy czwarte butelki) dalej nie mogę pojąć, jak do tego doszło. To znaczy wiem, inteligencję swoją mam. Choć ostatnio parę osób w to wątpiło. W tym moja szefowa i mój chłopak. Przepraszam, były chłopak. I teraz doszliśmy do meritum sprawy. A mianowicie do ostatniego stwierdzenia "jesteś szalona", które padło z ust wyżej wymienionego kretyna.
Bo, jak on tak mógł?! Rzucić mnie?! Przez telefon?!
Chyba to właśnie wykrzyczałam na głos, bo Sosik przeniósł na mnie wzrok pt. "Idź się lecz, kobieto". Często ostatnio mnie nim uracza. Tak mniej więcej od tygodnia, czyli od dnia, gdy zaczęło się to moje załamanie.
To ja może to troszkę przybliżę.
Była sobota, taka, jak dziś. Wróciłam z pracy w nienajlepszym humorze. Po raz nie wiem który szefowej nie spodobał się mój artykuł. W jej mniemaniu powinnam go napisać bardziej malowniczo, używając ciuteńkę ekspresji i młodzieńczego wigoru, cokolwiek to miałoby oznaczać. Jak dla mnie artykuł o tym, że kolejna aktorka/piosenkarka/bizneswoman (niepotrzebne skreślić) powiększyła sobie piersi nie jest jakimś pieprzonym poematem, by go tak traktować. Żmiję jednak nie przegadasz.
Więc przekroczyłam próg mojego mieszkania wkurzona, by pięć minut później przypomnieć sobie, że za trzy godziny mam się spotkać z Filipem. Licznik mojego gniewu opadł parę kresek w dół. Bo jak się denerwować, gdy już za niedługo ma się zobaczyć mężczyznę swojego życia?
Osoby zakochane potwierdzą, że w większości przypadkach się nie da.
A ja byłam zakochana w tym idiocie! Byłam? Czas przeszły mi wyszedł. Jakoś nie mam siły się nad tym zastanawiać...
Nie mogę jednak zaprzeczyć, że plany spotkania z Filipkiem (a tfu!) były, jak najbardziej dla mnie pomyślne. Miałam jednak mało czasu. Trzy godziny to przecież nic, gdy dowlekasz się zmęczona po robocie. Musiałam się ukąpać, wydepilować, wybalsamować. W między czasie z cztery razy zmienić ubranie i makijaż (no przecież do każdego stroju musiał być inny). A i coś zjeść musiałam, bo nawet na to w pracy czasu nie miałam, gdy w swoje szpony zgarnęła mnie szefowa.
Nawet nie wiem kiedy, a już się zrobiła siedemnasta. Troszkę spanikowana zaczęłam biegać po mieszkaniu w poszukiwaniu moich nowiuteńkich szpilek. Dopadłam je dopiero w kuchni, jak się okazało czekały na mnie grzecznie pod umywalką. Skąd się tam wzięły, ki diabeł wie. Ubierając je na nogi zerknęłam przelotnie na zegar (taki śliczny, z kukułką. Ta kukułka strasznie działa Sosikowi na nerwy, ale za bardzo ją lubię, by ją wyrzucić) i stwierdziłam, że Filip spóźnia się już kwadrans. Nie myślcie, że się zdenerwowałam, bo nie! Po trzech latach, to już dawno się przyzwyczaiłam, że mój chłopak (obecnie były) ma inne pojęcie, jeśli chodzi o punktualność. A tak szczerze, to wogule tego pojęcia nie ma. Pamiętam, jak kiedyś czekałam na niego dwie godziny przed kinem. Film się skończył, a jego nadal nie było. Jeśli dobrze pamiętam, to była nasza druga randka. Już myślałam, że mnie wystawił, gdy ten zdyszany podbiegł do mnie z bukietem (ledwo żywych) kwiatów. Te kwiaty od razu wylądowały w koszu. Ma szczęście, że go jeszcze nimi nie zdzieliłam.
A szkoda!
Później zaklinał się na wszystko, że to pierwszy i ostatni raz. Jak się można domyślić, nie był. Dlaczego ja już wtedy się nie domyśliłam, że to kretyn?!
Spokój, Elka, spokój! Bo znowu rykniesz płaczem, a później to żadnego pożytku z ciebie. Ku...rka. Znów gadam do siebie. Ale to pewnie przez te procenty.
O! Butelka pusta. Muszę skoczyć po drugą, jeśli się nie mylę, to po ostatniej babskiej imprezce Paulinka zostawiła u mnie jakiś likierek. Trzeba go później poszukać...
Dobra, już nie kołuję. I tak się nie wykręcę, muszę to z siebie wrzucić.
O siedemnastej piętnaście się nie denerwowałam. O wpół do osiemnastej zaczęłam się wpatrywać w telefon. A o równej osiemnastej zgarnęłam komórkę i z wkurwioną miną wykręciłam numer do Filipa.
A tam niespodzianka. Zamiast melodyjnego barytonu mojego chłopaka (obecnie byłego), w słuchawce zaśpiewał mi wysoki sopran. Na początku myślałam, że się pomyliłam. Nawet na wyświetlaczu sprawdziłam. Ale, nie! Jak byk mi się pokazywała ta parszywa gęba Filipa! Znana ze swojego spokoju nie jestem. Co po niektórzy twierdzą, że w ogóle go nie mam. Tych właśnie zaskoczę. Bo gdy tylko usłyszałam, to śpiewne "halo", z całkowitym opanowaniem zaczęłam rozmowę:
- Przepraszam panią, ja do Filipa.
- A kim pani jest?
Że szlag mnie nie trafił po tym pytaniu, to nadal się dziwię. To ja powinnam się o to zapytać!
- Dziewczyną. Proszę mu przekazać, że Ela dzwoni.
Po chwili, po drugiej stronie usłyszałam stłumione przekleństwo, jakiś huk, a dopiero po chwili głos Filipa.
- Elka?
- No, Elka... - zaczęłam grobowym głosem.
- Elu, bo widzisz, ja dziś nie wpadnę. Ja nie dam rady. Wiesz, bo w pracy....
- W pracy? - zapytałam i aż czułam, jak mi żyłka na czole pulsuje.
- Mamy sajgon taki, że głowa mała. Jakiś raport muszę napisać...
- A ta pani, co odebrała, to ci pomaga?
Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Jak sernik mojej świętej pamięci babci kocham, nikt mnie tak nie wkurzył, jak on w tamtym momencie.
- No własnie Elu. Sabinka mi pomaga. Bo widzisz, Sabinka to moja nowa pomocnica i ona się na tych nowych inwestycjach zna i...
- A możesz mi tej ściemy nie wykładać?
- Co? - to "co" w wykonaniu Filipka sprawiło, że całe moje opanowanie diabli wzięli.
- Filip, do jasnej cholery!
Zapadła cisza i już myślałam, że ta "jasna cholera" jednak chłopaka dosięgnęła. Jednak nie, bo po minucie się odezwał, a głos miał taki wyprany z emocji, że aż mi dreszcze po plecach przeszły.
- Może i dobrze wyszło. Bo widzisz Elu i tak nam się ostatnio nie układało...
Skąd mu się to wzięło to nie wiem. Jakoś tak nie mówił, gdy mnie objadał w co drugi poranek.
- ...I ty ostatnio podminowana chodzisz. A ja, jak wiesz, optymistą jestem. Aury nasze nie współgrały.
Aury? Aury! Dokładnie! No gdzież ja tych aur nie widziałam!
- Elu, ja Sabinkę kocham - powiedział i westchnął po tym przeciągle.
Nie pamiętam dokładnie, co ja później mówiłam. Przeklinałam dużo, to wiem. A Filipa najwięcej, choć tej Sabince też się oberwało. Na koniec chyba coś o kastracji napomknęłam i wtedy usłyszałam, to słynne:
- Jesteś szalona!
Po czym Filip się rozłączył, a ja się osunęłam w objęcia depresji. I tak sobie się nią otulam już tydzień. A co, nie mogę? Nic lepszego do roboty nie mam. No chyba, że picie. Nawadniać się trzeba.
A skoro o tym mowa, to ciekawe, gdzie wtryniłam ten likierek Paulinki.
Idę poszukać...
Podoba się? Nie podoba?
Dajcie jakiś znak!
Pierwsze koty, za płoty. Jak to moja sąsiadka mówi.
Mam nadzieję, że nie zawiodłam, błędów nie popełniłam, co nie miara i was nie zanudziłam...
Czekam na odzew!
Pozdrawiam!